niedziela, 18 grudnia 2016

Tajlandia Dzień Czwarty

Po trzech dniach podróży autem, samolotem, kolejką, pociągiem, czerwonym autobusikiem, autokarem, promem i songthew
w końcu kładę się do łóżka które się nie porusza! :)
Wcześniej wzięłam zimny prysznic i teraz z radością i ulgą w sercu kładę się do nieruchomego łóżka. W śpiwór nawet nie wchodzę bo wiem, że nie ma szans bym w nim wytrzymała. Noce tu są najgorsze, jest jak w saunie parowej.
Już po 10 minutach, zaczynam się pocić i odczuwać nieznośna wilgotność i gorąc.
Dodatkowo coś zaczyna mnie gryźć po nogach. Jakieś małe robaczki przypominające małe mrówki robią sobie ze mnie ucztę.
Myślę sobie, że nie o takiej nocy marzyłam i siedzę przy otwartej lodówce by trochę się schłodzić. Zaczynam w głowie rozmyślać, czy nie iść spać przed nasz pokój skoro i tak tu są robaki a tam powinno być chłodniej.
Na dworze jednak nie dość, że chłodniej nie jest, to prócz gryzących robaków mam nad sobą stado komarów.
Wracam do mojego loża i się poddaje, nie walczę już... po prostu gotuje się od środka i zasypiam.




Moje ciało po całej nocy służenia jako posiłek, jest całe w bąblach a swędząca wysypka zajęła już większość moich ud.
Wychodzę przed nasz pokój i …..leje!!! Nie to, że pada ….jest ulewnie.
Nie znaczy to wcale, że jest chłodno, tylko krople zlewają się z sobą robiąc kurtynę z deszczu.
Siadam pod zadaszeniem i patrze jak Ko Samui tonie w ulewie.
Piotrek dołącza do mnie z poranna porcją wódki.
Dla zdrowotności i poprawy humoru pijemy z blaszanego kubka lekarstwo i zaczynamy rozmyślać co by tu dziś robić.
Deszcz nie ustępuje i daje nam trochę wytchnienia od słońca.
Czytamy przewodnik i wiemy, że na wyspie jest więcej rzeczy do robienia niż mamy na to czasu.
Myślimy, że za moment lać przestanie i wybierzemy się na Wodospady.
Na Ko Samui jest sporo wodospadów a najpiękniejszy z nich jest podobno Namuang. Czyli plan jest, tylko czy pogoda zacznie z nami współpracować?!

Idziemy coś zjeść, wybieramy miejsce gdzie jest kilka Tajów jako znak, że kuchnia jest z pewnością bardzo dobra, skoro nie ma turystów tylko Tajowie.
Na wszystkim co możliwe jak: skrzynie, taborety, ławy, stare pudła, poustawiane są garnki z potrawami. Nad tym wszystkim fruwają sobie radośnie muchy. Pachnie....dziwnie, trochę jedzeniem a trochę mokrą, starą i brudną szmata od podłogi.
Nic to! Pora zjeść pyszne śniadanko. Piotrek wybiera „coś” a co nie wiemy bo obsługa nie mówi po angielsku. W każdym razie jest to ryż z jakimś mięsem.
Ja wybieram też „coś” tylko dlatego, że Pani potwierdza, że to kurczak.
Ciekawe, czy gdybym zapytała czy to jest pies, też by potwierdziła.... staram się nie wnikać, bo może lepiej nie wiedzieć. Nieświadomość wcale czasem nie jest takim złym stanem.
Ania, patrzy się na muchy przy garach, brudne talerze i rezygnuje z śniadania.
Pyta tylko czy jesteśmy pewni, że chcemy tu zostać??? Tak, chcemy odpowiadamy radośni:)
Próbuje zamówić kawę, ale ku mojemu zdziwieniu maja tylko zimna kawę. Rezygnuje...wystarczy mi mój kurczaczek z ryżem.
Dostaje swoje danie i patrze....próbując nazwać to co widzę i....nie potrafię.
Ok ryż widzę, jakieś warzywka i....coś! To coś mnie przeraża i odbiera apetyt. Wygląda to jak wątroba i to nie od kurczaka bo jest zbyt duża. Konsystencja tego przypomina mi gąbkę, zapach....na pewno nie wątroby..... jakiś mdławy słodki zapach i już ciągnie mnie na wymioty.
Piotrek stwierdza, że to na pewno tofu. Tofu???!!!! Myślę sobie jak może być brązowe, wielkie, śmierdzące tofu???!!!! Coś tu nie gra. To nie jest ku.wa kurczak!!! Sytuacja na talerzu u Piotrka wygląda trochę lepiej, ale za to śmierdzi jeszcze gorzej. Jeść czy nie jeść?... o to jest pytanie!
Dłubiemy w talerzach i staramy się nie wąchać. Anka patrzy na nas i triumfuje, że nie zamówiła tu niczego. Ludzie zaczynają się nam przyglądać i pod naporem spojrzeń próbuje wsadzić to coś do ust. Boże....jak to śmierdzi! Wybieram widelcem produkty które znam, czyli ryż i warzywa i próbuje nie patrząc na talerz, wsadzić to do ust. Gryyy.....obrzydliwe! Chyba w tym garze coś zdechło przed paroma godzinami, lub dniami.
Ma to smak ,o którym chciałabym zapomnieć. Piotra mina przy spożywaniu posiłku mówi, że przeżywa to samo co ja. Z naszego całego towarzystwa tylko Ania nie ma odruchów wymiotnych.
Zaczynamy rozważać co to właściwie jest na moim talerzu.
Piotrek nawet wziął to do swoich ust i niestety nie znalazł odpowiedzi na pytanie. Mówi, że smakuje jak płuco ale przyznaję, ze w sumie to nigdy płuca nie jadł.
Duże płuco jak na kurczaka...za duże!
Ja wsadzam kawałek do ust ale wypluwam.
Mam dosyć śniadania.... nie wiem co to za rodzaj kuchni jest podawany w tej jadłodajni, ale wiedzieć nie chcemy....nieświadomość nie jest w tym przypadku zła.
Po wyjedzeniu ryżu i warzyw cieszymy się, że możemy sobie iść i starać się zapomnieć.

Na szczęście ulewa przeszła i zaczyna wychodzić słońce. Możemy iść na wodospady, jak tylko umyjemy zęby by pozbyć się resztek i smaku śniadania.

Wlewamy jeszcze jedną porcję leczniczą wódki, bo dziwnie nam w żołądkach bulgocze i wyruszamy na wodospady. Po doświadczeniach z śniadania, bierzemy również z sobą zapasy papieru toaletowego, nieufni reakcji naszych organizmów :)

Kierujemy się do głównej drogi, która prowadzi wokół całej wyspy Ko Samui.
Jaki fart nas spotkał myślę sobie, że od razu widzimy drogowskaz który mówi, że Wodospad 4 km prosto. Super! 4 km to około godzina drogi w tym upale. Decydujemy się na spacer. Kto by brał taxi jak taki odcinek pykniemy w godzinkę i może jeszcze coś ciekawego zobaczymy.
Moja naiwność w dalszym ciągu mnie zaskakuje!
Po drodze trafiamy na duże targowisko, gdzie pachnie przyprawami a od kolorów warzyw i owoców kręci się w głowie. Wpadamy na targowisko i kupujemy świeżo grillowanego, całego suma za 15 zł!!!! Pycha....mięsko jest świeże i pachnące i Ania może w końcu zjeść śniadanie. Gubimy się w uliczkach targowiska, próbujemy dziwnych owocy które są pyszne, soczyste i słodkie od słońca. W dalszej części targowiska pojawiają się stragany z mięsem. Tu już ładnie nie pachnie. Temperatura ponad 30 stopni, a świeże mięso leży na stołach, a role lodówek przejmują jedynie wiatraki. Much jest pełno i smród tak niemiłosierny, ze uciekamy z tego miejsca. Myślę, że nasz sanepid musiałby zamknąć większość Tajlandii za warunki w jakich przygotowywane są posiłki. A jednak jak widać, wbrew warunkom ludzie tu żyją i maja się dobrze:)
Podoba mi się w Tajlandii, że to co u nas w Europie jest czystą niedorzecznością i niemożliwością, to tu jest powtarzającym się schematem.


Panuje tu bieda, ludzie w większości nie gromadzą rzeczy jak w europie a cieszą się tym co mają.
Mają też większe szanse na wyjście z nędzy. Przypuśćmy, że tu ktoś traci dach nad głową i pracę. Nie ma socjalu, ale ten ktoś może otworzyć swój własny biznes i sprzedawać owoce przy ulicy, kiedy się trochę dorobi, może przygotowywać posiłki ale ma szanse utrzymać siebie i swoja rodzinę. U nas??!! U nas nie może nic, nie może nawet sprzedać kwiatków, bo musiałby płacić podatki i zarejestrować działalność. Jest uzależniony od Państwa, skazany na życie w nędzy i pomoc ludzi. Odbiera się mu jakąkolwiek nadzieję na wyjście z nędzy. Nie podoba mi się to!
Powinien mieć tak jak tu szanse, utrzymania siebie i rodziny z własnej pracy bez utraty godności.

Idziemy już w upale ponad godzinę główną drogą i jak wodospadów nie było tak nie ma!
Pytam Pani o drogę a ona mi mówi coś co zrozumiałam jako 10 min prosto....hmmmm no ok tylko dlaczego zaraz potem mówiła z niepokojem „weźcie taxi” No na logikę, jeśli to 10 min...po cóż nam taxi????!!!!
Idziemy...toż to przecież 10 min......

Tutaj zawsze jest gorąco. Możemy mówić tylko że jest gorąco, bardzo gorąco lub cholernie gorąco!
Opisywanie ciepła tutaj możemy robić tylko stopniując słowo gorąco. Na tą chwile oceniam jako „gorąco” więc ogólnie pewnie nie jest tragicznie....

Mając w sercu marzenie, że za 20 min maksymalnie zanurzymy się w toni zimnej wody w wodospadzie, idzie się nam lekko i nie zapalają się nam żadne czerwone światełka w głowie ostrzegające, że z tymi podawanymi dystansami coś jest nie tego ;/

Kolejna miejscowość i kolejne targowisko.....MNIAMI!!!!
Przy ulicy ciągną się stragany z pysznościami.
Na podstawkach leżą prażone czy smażone karaluchy giganty, koniki polne, świerszcze, larwy i jakieś inne smakowite robactwo.
Wygląda to dla mnie tak samo interesująco co obrzydliwie.
Patrzymy się tylko na siebie i wiadomo, że zaraz będziemy kosztować tych smakołyków.
Pytam Pana które są najlepsze i Pan z pełna powagą rekomenduje larwy!
Kurde....no serio???!!! Z wszystkich tych obrzydliwości, największa obrzydliwość może być najpyszniejsza???
Nie możemy się zdecydować, które robaczki wybrać na nasza przekąskę.
Pan sprzedawca jednak wziął sprawy w swoje ręce i do woreczka nasypał po łyżeczce z każdego robactwa które posiadał. Posypał je jakąś przyprawą, potrząsną i życzył smacznego.




Hmmm ok.....kto pierwszy zaczyna???? Tak, Piotrek po śniadaniu naszym, jest chyba odporny na wszelakie ohydności, bierze największego świerszcza i z uśmiechem odgryza mu całą głowę.
Słyszę tylko jak głowa świerszcza chrupie w ustach Piotrka. Po minie widzę, że świerszcz jest chyba lepszy niż śniadanie i biorę świerszcza bez głowy i gryzę jego tułów...
Chrup, chrup....wszystko zgrzyta w moich ustach. Pierw, czuję pikantną przyprawę a reszta raczej jest bez smaku. Jest to tak wysuszone, że w środku nie ma nic.
Coś jak chipsy, tylko, że wysuszone kończyny i wnętrzności świerszcza przyklejają się do podniebienia. Zabieramy się za kolejne robaczki, aż przychodzi czas na ponoś na pyszniejszą larwę:) Hmmm....no to już wyższa szkoła jazdy włożyć to do buzi. Piotrek wkłada, gryzie i mówi, że tak!!!! To faktycznie jest najpyszniejsze! Zachwala jakie to smaczne.
Opowiada, że nie jest takie suche i w środku ma miękki puderek, który przypada mu do gustu. Mniami.......! Jak można się oprzeć takiej rekomendacji. No cóż.... Chcecie wiedzieć jak smakuje najpyszniejsza larwa???? Pojedzcie i sami spróbujcie!


Po przerwie na lunch z robaków, pytamy jak daleko do wodospadów bo zaczynamy się lekko niepokoić, czy my tam przed zmrokiem dojdziemy. Okazuję się, że kolejna osoba mówi, byśmy wzięli taxi, wyjaśniając, że drogowskazy u nich podają dystans do pierwszego skrzyżowania.
Wybuchamy śmiechem z własnej czystej głupoty, choć stwierdzamy, że spacer był super i nikt go nie żałuje.
Łapiemy środki transportu i lekko się targując wsiadamy na pakę auta. Jedziemy z dobre 20 minut!!! Całe szczęście, że dotarło do nas, że jak Taj mówi weź taxi to trzeba przemyśleć dlaczego ???? !!!
Dojeżdżamy do drogi która ma nas poprowadzić do zimnej wody wodospadów.
Jesteśmy już na pewnej wysokości, w środku gęstej dżungli i wilgotność powietrza robi się nieznośna. To już nie pot a strumienie potu się z nas leją. Komary się zlatują i nawet Muga (środek przeciw komarom) nie jest wstanie ich powstrzymać. Tym bardziej, że preparat przeciw komarom spływa z nas razem z potem.
Wspinamy się drogą w górę, co chwilę stając i łapiąc powietrze. Już nie strugi potu a wodospady po nas spływają. Czym wyżej, tym bardziej wilgotno. Nigdy w życiu tak nie brakowało mi tlenu jak tam. Pot spływał po mnie i mogłam być żywym wodospadem....!.
Wyobrażam sobie dziewiczy wodospad, przynajmniej taki jak widziałam w Meksyku. Zaciskam zęby i razem z spoconymi towarzyszami docieramy do fermy słoni.
To smutne miejsce, nie wiem jak można tu szukać rozrywki. Słonie przywiązane łańcuchami, z obciętymi kłami stoją smutne i poranione jako atrakcje dla ucieszonych turystów.
Atrakcja nie dla nas. Głaszcze jednego słonia który trąbą rozwala Ani okulary dając nam do zrozumienia, co on o ludziach myśli.



Idziemy dalej, ku naszemu rozczarowaniu, nie jest to miejsce w żaden sposób dziewicze.
Mnóstwo turystów i zrobionych pod nich atrakcji. Docieramy do bramki, gdzie kupujemy bilet, do parku gdzie znajduje się wodospad.
Wodospad....wyobrażamy sobie go jako....no kurde wodospad! Jakiś już wielkich oczekiwań nie mamy, ale to co widzimy jako wodospad jest rozczarowaniem i śmiechem w jednym.
Mała, usypana sadzawka z sztucznie pompowaną do niej woda i zjeżdżalnią.
Siadamy i nie możemy się z tym pogodzić! Że co? To ma być ten piękny wodospad????
Idę do Pani z obsługi i pytam wskazując palcem na sadzawkę, czy to jest wodospad? Liczę, że zaprzeczy, ale kiwa głową, że a i tak owszem to wodospad....Masakra.
Mój wizerunek wodospadu rozsypuję się na małe kawałeczki.
Ponieważ, nie mam sił nawet się złościć wskakuje do mini wodospadu który co najwyżej może być jej kiepską parodią i raduję się choć tym, że woda w sadzawce jest chłodniejsza niż powietrze.
Zimna nie jest, ale przynosi ulgę! Wskakujemy wszyscy, nikt nic nie mówi o pięknie tego miejsca tylko kpimy z sytuacji, ciesząc się chłodną wodą.





Jednak postanawiamy się przejść dalej wzdłuż dróżki za sadzawką. Ku naszej wielkiej radości, powoli wynurza się z gąszczu prawdziwy wodospad. Nie jest on dziewiczy, bo ludzi jest sporo ale jest wodospadem.
Idziemy żwawo ciesząc oczy przepiękna scenerią.
Wspinamy się po śliskich kamieniach wzwyż wodospadu. Nie jest lekko wchodzić pod nurt i to jeszcze w górę, ale dochodzimy naprawdę wysoko! Miejsce jest pienne, woda chłodna, wszystko wydaje się takie nierealnie piękne. Tu na górze jesteśmy sami, woda strumieniami spada na nasze ciała i czujemy się jakbyśmy stali na szczycie jakiegoś wymarzonego wierzchołku góry.
Czas mija, a my siedzimy i cieszymy się każda ulotna, mijającą chwila chcąc jak najwyraźniej wszystko zapisać w wspomnieniach.





Szczęśliwy wracamy na dół, robi się już ciemno. Czyli jest przed 18:00. Zauważamy, że nasza sadzawka jest pusta, ogólnie nie ma już ludzi. Jesteśmy tylko my....nikogo więcej. Cudownie!
Ale cóż to???? Brama wejściowa w parku jest zamknięta na gruby łańcuch! YYYY...i co teraz???!!!
Zamknęli nas na noc w Parku???? No na to nie byliśmy przygotowani ani trochę! Błądzimy po parku w poszukiwaniu kogokolwiek kto by mógł nam pomóc, jednak miejsce jest zupełnie pozbawione istot żywych. Jednak był powód dlaczego w pewnym momencie tylko my byliśmy na wodospadzie!!

W końcu jedyne wyjście które nam wpada do głowy to przejść jakoś ponad bramą!!!!
Ania wpada jednak na pomysł, że można przejść trzymając się bramy która z boku zawieszona jest nad przepaścią. Trochę ryzykowne ale nie chcemy tu zostać całą noc! Ania przechodzi trzymając się bramy kurczowo i jest na drugiej stronie żywa i cała. Ja natomiast zauważam, że brama jest dosyć wysoko zawieszona i przeciskam się pod nią. Trochę się w niej zaklinowałam ale od czego ma się przyjaciół. Anka chwyciła moje nogi i rysując moje plecy przeciągnęła mnie pod przejściem.

Z większymi i mniejszymi urazami jesteśmy po drugiej stronie parku!!!! Było Super:) Uśmiech z naszych twarzy nie znikają!!!! Do czasu! Trzeba przecież jakoś wrócić do Hotelu a to kawał drogi. Auta tu nie jeżdżą, ogólnie jesteśmy dosłownie w czarnej du..pie!

Idziemy i próbujemy łapać stopa. Na szczęście w Azji nie jest to wcale trudne. Zatrzymuje się Toyota z wielka paką na którą po chwili wskakujemy. Uradowani mkniemy ulicami, wspominając dzień i radując się przygodą która trwa.

Wysiadamy przy targowisku, głodni pędzimy kupić coś do jedzenia.
Mam ochotę na coś słodkiego. Widzę Panią która robi jakieś placuszki z kremem i „czymś”. Pachnie słodko i już wiem, że muszę tego spróbować. Wygląda to smakowicie, więc wkładam do ust i jest dla mnie wielkim zaskoczeniem, że to jest słodki, chrupki placek, z pysznym słodkim kremem i.......RYBĄ!!!!!!!!!!!!!!!!
Fuj!!! Kto to wymyślił????? Jak i czemu do głowy komuś przyszło takie połączenie???!!!!!




Ten dzień mogę śmiało zaliczyć do najbardziej ciekawego pod względem odkryć kulinarnych!!!

Zbieramy się do Hotelu. Tracimy ochotę na jedzenie na dzisiaj! Za dużo wrażeń!.

W pokoju piekielnie duszno i gorąco!!! Otwieramy piwo i wspominamy..... było cudownie jutro będzie nowy, ciekawy dzień.... tylko trzeba przetrwać noc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz