Po trzech dniach podróży
autem, samolotem, kolejką, pociągiem, czerwonym autobusikiem,
autokarem, promem i songthew
Wcześniej wzięłam zimny
prysznic i teraz z radością i ulgą w sercu kładę się do
nieruchomego łóżka. W śpiwór nawet nie wchodzę bo wiem, że nie
ma szans bym w nim wytrzymała. Noce tu są najgorsze, jest jak w
saunie parowej.
Już po 10 minutach,
zaczynam się pocić i odczuwać nieznośna wilgotność i gorąc.
Dodatkowo coś zaczyna
mnie gryźć po nogach. Jakieś małe robaczki przypominające małe
mrówki robią sobie ze mnie ucztę.
Myślę sobie, że nie o
takiej nocy marzyłam i siedzę przy otwartej lodówce by trochę się
schłodzić. Zaczynam w głowie rozmyślać, czy nie iść spać
przed nasz pokój skoro i tak tu są robaki a tam powinno być
chłodniej.
Na dworze jednak nie dość,
że chłodniej nie jest, to prócz gryzących robaków mam nad sobą
stado komarów.
Wracam do mojego loża i
się poddaje, nie walczę już... po prostu gotuje się od środka i
zasypiam.
Moje ciało po całej nocy
służenia jako posiłek, jest całe w bąblach a swędząca wysypka
zajęła już większość moich ud.
Wychodzę przed nasz pokój
i …..leje!!! Nie to, że pada ….jest ulewnie.
Nie znaczy to wcale, że
jest chłodno, tylko krople zlewają się z sobą robiąc kurtynę z
deszczu.
Siadam pod zadaszeniem i
patrze jak Ko Samui tonie w ulewie.
Piotrek dołącza do mnie
z poranna porcją wódki.
Dla zdrowotności i
poprawy humoru pijemy z blaszanego kubka lekarstwo i zaczynamy
rozmyślać co by tu dziś robić.
Deszcz nie ustępuje i
daje nam trochę wytchnienia od słońca.
Czytamy przewodnik i
wiemy, że na wyspie jest więcej rzeczy do robienia niż mamy na to
czasu.
Myślimy, że za moment
lać przestanie i wybierzemy się na Wodospady.
Na Ko Samui jest sporo
wodospadów a najpiękniejszy z nich jest podobno Namuang. Czyli plan
jest, tylko czy pogoda zacznie z nami współpracować?!
Idziemy coś zjeść,
wybieramy miejsce gdzie jest kilka Tajów jako znak, że kuchnia jest
z pewnością bardzo dobra, skoro nie ma turystów tylko Tajowie.
Na wszystkim co możliwe
jak: skrzynie, taborety, ławy, stare pudła, poustawiane są garnki
z potrawami. Nad tym wszystkim fruwają sobie radośnie muchy.
Pachnie....dziwnie, trochę jedzeniem a trochę mokrą, starą i
brudną szmata od podłogi.
Nic to! Pora zjeść
pyszne śniadanko. Piotrek wybiera „coś” a co nie wiemy bo
obsługa nie mówi po angielsku. W każdym razie jest to ryż z
jakimś mięsem.
Ja wybieram też „coś”
tylko dlatego, że Pani potwierdza, że to kurczak.
Ciekawe, czy gdybym
zapytała czy to jest pies, też by potwierdziła.... staram się nie
wnikać, bo może lepiej nie wiedzieć. Nieświadomość wcale czasem
nie jest takim złym stanem.
Ania, patrzy się na muchy
przy garach, brudne talerze i rezygnuje z śniadania.
Pyta tylko czy jesteśmy
pewni, że chcemy tu zostać??? Tak, chcemy odpowiadamy radośni:)
Próbuje zamówić kawę,
ale ku mojemu zdziwieniu maja tylko zimna kawę.
Rezygnuje...wystarczy mi mój kurczaczek z ryżem.
Dostaje swoje danie i
patrze....próbując nazwać to co widzę i....nie potrafię.
Ok ryż widzę, jakieś
warzywka i....coś! To coś mnie przeraża i odbiera apetyt. Wygląda
to jak wątroba i to nie od kurczaka bo jest zbyt duża. Konsystencja
tego przypomina mi gąbkę, zapach....na pewno nie wątroby.....
jakiś mdławy słodki zapach i już ciągnie mnie na wymioty.
Piotrek stwierdza, że to
na pewno tofu. Tofu???!!!! Myślę sobie jak może być brązowe,
wielkie, śmierdzące tofu???!!!! Coś tu nie gra. To nie jest ku.wa
kurczak!!! Sytuacja na talerzu u Piotrka wygląda trochę lepiej, ale
za to śmierdzi jeszcze gorzej. Jeść czy nie jeść?... o to jest
pytanie!
Dłubiemy w talerzach i
staramy się nie wąchać. Anka patrzy na nas i triumfuje, że nie
zamówiła tu niczego. Ludzie zaczynają się nam przyglądać i pod
naporem spojrzeń próbuje wsadzić to coś do ust. Boże....jak to
śmierdzi! Wybieram widelcem produkty które znam, czyli ryż i
warzywa i próbuje nie patrząc na talerz, wsadzić to do ust.
Gryyy.....obrzydliwe! Chyba w tym garze coś zdechło przed paroma
godzinami, lub dniami.
Ma to smak ,o którym
chciałabym zapomnieć. Piotra mina przy spożywaniu posiłku mówi,
że przeżywa to samo co ja. Z naszego całego towarzystwa tylko Ania
nie ma odruchów wymiotnych.
Zaczynamy rozważać co to
właściwie jest na moim talerzu.
Piotrek nawet wziął to
do swoich ust i niestety nie znalazł odpowiedzi na pytanie. Mówi,
że smakuje jak płuco ale przyznaję, ze w sumie to nigdy płuca nie
jadł.
Duże płuco jak na
kurczaka...za duże!
Ja wsadzam kawałek do ust
ale wypluwam.
Mam dosyć śniadania....
nie wiem co to za rodzaj kuchni jest podawany w tej jadłodajni, ale
wiedzieć nie chcemy....nieświadomość nie jest w tym przypadku
zła.
Po wyjedzeniu ryżu i
warzyw cieszymy się, że możemy sobie iść i starać się
zapomnieć.
Na szczęście ulewa
przeszła i zaczyna wychodzić słońce. Możemy iść na wodospady,
jak tylko umyjemy zęby by pozbyć się resztek i smaku śniadania.
Wlewamy jeszcze jedną
porcję leczniczą wódki, bo dziwnie nam w żołądkach bulgocze i
wyruszamy na wodospady. Po doświadczeniach z śniadania, bierzemy
również z sobą zapasy papieru toaletowego, nieufni reakcji naszych
organizmów :)
Kierujemy się do głównej
drogi, która prowadzi wokół całej wyspy Ko Samui.
Jaki fart nas spotkał
myślę sobie, że od razu widzimy drogowskaz który mówi, że
Wodospad 4 km prosto. Super! 4 km to około godzina drogi w tym
upale. Decydujemy się na spacer. Kto by brał taxi jak taki odcinek
pykniemy w godzinkę i może jeszcze coś ciekawego zobaczymy.
Moja naiwność w dalszym
ciągu mnie zaskakuje!
Po drodze trafiamy na
duże targowisko, gdzie pachnie przyprawami a od kolorów warzyw i
owoców kręci się w głowie. Wpadamy na targowisko i kupujemy
świeżo grillowanego, całego suma za 15 zł!!!! Pycha....mięsko
jest świeże i pachnące i Ania może w końcu zjeść śniadanie.
Gubimy się w uliczkach targowiska, próbujemy dziwnych owocy które
są pyszne, soczyste i słodkie od słońca. W dalszej części
targowiska pojawiają się stragany z mięsem. Tu już ładnie nie
pachnie. Temperatura ponad 30 stopni, a świeże mięso leży na
stołach, a role lodówek przejmują jedynie wiatraki. Much jest
pełno i smród tak niemiłosierny, ze uciekamy z tego miejsca.
Myślę, że nasz sanepid musiałby zamknąć większość Tajlandii
za warunki w jakich przygotowywane są posiłki. A jednak jak widać,
wbrew warunkom ludzie tu żyją i maja się dobrze:)
Podoba mi się w
Tajlandii, że to co u nas w Europie jest czystą niedorzecznością
i niemożliwością, to tu jest powtarzającym się schematem.
Panuje tu bieda, ludzie w
większości nie gromadzą rzeczy jak w europie a cieszą się tym co
mają.
Mają też większe szanse
na wyjście z nędzy. Przypuśćmy, że tu ktoś traci dach nad głową
i pracę. Nie ma socjalu, ale ten ktoś może otworzyć swój własny
biznes i sprzedawać owoce przy ulicy, kiedy się trochę dorobi,
może przygotowywać posiłki ale ma szanse utrzymać siebie i swoja
rodzinę. U nas??!! U nas nie może nic, nie może nawet sprzedać
kwiatków, bo musiałby płacić podatki i zarejestrować
działalność. Jest uzależniony od Państwa, skazany na życie w
nędzy i pomoc ludzi. Odbiera się mu jakąkolwiek nadzieję na
wyjście z nędzy. Nie podoba mi się to!
Powinien mieć tak jak tu
szanse, utrzymania siebie i rodziny z własnej pracy bez utraty
godności.
Idziemy już w upale ponad
godzinę główną drogą i jak wodospadów nie było tak nie ma!
Pytam Pani o drogę a ona mi mówi coś co zrozumiałam jako 10 min prosto....hmmmm no ok tylko dlaczego zaraz potem mówiła z niepokojem „weźcie taxi” No na logikę, jeśli to 10 min...po cóż nam taxi????!!!!
Pytam Pani o drogę a ona mi mówi coś co zrozumiałam jako 10 min prosto....hmmmm no ok tylko dlaczego zaraz potem mówiła z niepokojem „weźcie taxi” No na logikę, jeśli to 10 min...po cóż nam taxi????!!!!
Idziemy...toż to przecież
10 min......
Tutaj zawsze jest gorąco.
Możemy mówić tylko że jest gorąco, bardzo gorąco lub cholernie
gorąco!
Opisywanie ciepła tutaj
możemy robić tylko stopniując słowo gorąco. Na tą chwile
oceniam jako „gorąco” więc ogólnie pewnie nie jest
tragicznie....
Mając w sercu marzenie,
że za 20 min maksymalnie zanurzymy się w toni zimnej wody w
wodospadzie, idzie się nam lekko i nie zapalają się nam żadne
czerwone światełka w głowie ostrzegające, że z tymi podawanymi
dystansami coś jest nie tego ;/
Kolejna miejscowość i
kolejne targowisko.....MNIAMI!!!!
Przy ulicy ciągną się
stragany z pysznościami.
Na podstawkach leżą
prażone czy smażone karaluchy giganty, koniki polne, świerszcze,
larwy i jakieś inne smakowite robactwo.
Wygląda to dla mnie tak
samo interesująco co obrzydliwie.
Patrzymy się tylko na
siebie i wiadomo, że zaraz będziemy kosztować tych smakołyków.
Pytam Pana które są
najlepsze i Pan z pełna powagą rekomenduje larwy!
Kurde....no serio???!!! Z
wszystkich tych obrzydliwości, największa obrzydliwość może być
najpyszniejsza???
Nie możemy się
zdecydować, które robaczki wybrać na nasza przekąskę.
Pan sprzedawca jednak
wziął sprawy w swoje ręce i do woreczka nasypał po łyżeczce z
każdego robactwa które posiadał. Posypał je jakąś przyprawą,
potrząsną i życzył smacznego.
Hmmm ok.....kto pierwszy
zaczyna???? Tak, Piotrek po śniadaniu naszym, jest chyba odporny na
wszelakie ohydności, bierze największego świerszcza i z uśmiechem
odgryza mu całą głowę.
Słyszę tylko jak głowa
świerszcza chrupie w ustach Piotrka. Po minie widzę, że świerszcz
jest chyba lepszy niż śniadanie i biorę świerszcza bez głowy i
gryzę jego tułów...
Chrup, chrup....wszystko
zgrzyta w moich ustach. Pierw, czuję pikantną przyprawę a reszta
raczej jest bez smaku. Jest to tak wysuszone, że w środku nie ma
nic.
Coś jak chipsy, tylko, że
wysuszone kończyny i wnętrzności świerszcza przyklejają się do
podniebienia. Zabieramy się za kolejne robaczki, aż przychodzi czas
na ponoś na pyszniejszą larwę:) Hmmm....no to już wyższa szkoła
jazdy włożyć to do buzi. Piotrek wkłada, gryzie i mówi, że
tak!!!! To faktycznie jest najpyszniejsze! Zachwala jakie to smaczne.
Opowiada, że nie jest
takie suche i w środku ma miękki puderek, który przypada mu do
gustu. Mniami.......! Jak można się oprzeć takiej rekomendacji. No
cóż.... Chcecie wiedzieć jak smakuje najpyszniejsza larwa????
Pojedzcie i sami spróbujcie!
Po przerwie na lunch z
robaków, pytamy jak daleko do wodospadów bo zaczynamy się lekko
niepokoić, czy my tam przed zmrokiem dojdziemy. Okazuję się, że
kolejna osoba mówi, byśmy wzięli taxi, wyjaśniając, że
drogowskazy u nich podają dystans do pierwszego skrzyżowania.
Wybuchamy śmiechem z
własnej czystej głupoty, choć stwierdzamy, że spacer był super i
nikt go nie żałuje.
Łapiemy środki
transportu i lekko się targując wsiadamy na pakę auta. Jedziemy z
dobre 20 minut!!! Całe szczęście, że dotarło do nas, że jak Taj
mówi weź taxi to trzeba przemyśleć dlaczego ???? !!!
Dojeżdżamy do drogi
która ma nas poprowadzić do zimnej wody wodospadów.
Jesteśmy już na pewnej
wysokości, w środku gęstej dżungli i wilgotność powietrza robi
się nieznośna. To już nie pot a strumienie potu się z nas leją.
Komary się zlatują i nawet Muga (środek przeciw komarom) nie jest
wstanie ich powstrzymać. Tym bardziej, że preparat przeciw komarom
spływa z nas razem z potem.
Wspinamy się drogą w
górę, co chwilę stając i łapiąc powietrze. Już nie strugi potu
a wodospady po nas spływają. Czym wyżej, tym bardziej wilgotno.
Nigdy w życiu tak nie brakowało mi tlenu jak tam. Pot spływał po
mnie i mogłam być żywym wodospadem....!.
Wyobrażam sobie dziewiczy
wodospad, przynajmniej taki jak widziałam w Meksyku. Zaciskam zęby
i razem z spoconymi towarzyszami docieramy do fermy słoni.
To smutne miejsce, nie
wiem jak można tu szukać rozrywki. Słonie przywiązane łańcuchami,
z obciętymi kłami stoją smutne i poranione jako atrakcje dla
ucieszonych turystów.
Atrakcja nie dla nas.
Głaszcze jednego słonia który trąbą rozwala Ani okulary dając
nam do zrozumienia, co on o ludziach myśli.
Idziemy dalej, ku naszemu
rozczarowaniu, nie jest to miejsce w żaden sposób dziewicze.
Mnóstwo turystów i
zrobionych pod nich atrakcji. Docieramy do bramki, gdzie kupujemy
bilet, do parku gdzie znajduje się wodospad.
Wodospad....wyobrażamy
sobie go jako....no kurde wodospad! Jakiś już wielkich oczekiwań
nie mamy, ale to co widzimy jako wodospad jest rozczarowaniem i
śmiechem w jednym.
Mała, usypana sadzawka z
sztucznie pompowaną do niej woda i zjeżdżalnią.
Siadamy i nie możemy się
z tym pogodzić! Że co? To ma być ten piękny wodospad????
Idę do Pani z obsługi i
pytam wskazując palcem na sadzawkę, czy to jest wodospad? Liczę,
że zaprzeczy, ale kiwa głową, że a i tak owszem to
wodospad....Masakra.
Mój wizerunek wodospadu
rozsypuję się na małe kawałeczki.
Ponieważ, nie mam sił
nawet się złościć wskakuje do mini wodospadu który co najwyżej
może być jej kiepską parodią i raduję się choć tym, że woda w
sadzawce jest chłodniejsza niż powietrze.
Zimna nie jest, ale
przynosi ulgę! Wskakujemy wszyscy, nikt nic nie mówi o pięknie
tego miejsca tylko kpimy z sytuacji, ciesząc się chłodną wodą.
Jednak postanawiamy się
przejść dalej wzdłuż dróżki za sadzawką. Ku naszej wielkiej
radości, powoli wynurza się z gąszczu prawdziwy wodospad. Nie jest
on dziewiczy, bo ludzi jest sporo ale jest wodospadem.
Idziemy żwawo ciesząc
oczy przepiękna scenerią.
Wspinamy się po śliskich
kamieniach wzwyż wodospadu. Nie jest lekko wchodzić pod nurt i to
jeszcze w górę, ale dochodzimy naprawdę wysoko! Miejsce jest
pienne, woda chłodna, wszystko wydaje się takie nierealnie piękne.
Tu na górze jesteśmy sami, woda strumieniami spada na nasze ciała
i czujemy się jakbyśmy stali na szczycie jakiegoś wymarzonego
wierzchołku góry.
Czas mija, a my siedzimy i
cieszymy się każda ulotna, mijającą chwila chcąc jak
najwyraźniej wszystko zapisać w wspomnieniach.
Szczęśliwy wracamy na
dół, robi się już ciemno. Czyli jest przed 18:00. Zauważamy, że
nasza sadzawka jest pusta, ogólnie nie ma już ludzi. Jesteśmy
tylko my....nikogo więcej. Cudownie!
Ale cóż to???? Brama
wejściowa w parku jest zamknięta na gruby łańcuch! YYYY...i co
teraz???!!!
Zamknęli nas na noc w
Parku???? No na to nie byliśmy przygotowani ani trochę! Błądzimy
po parku w poszukiwaniu kogokolwiek kto by mógł nam pomóc, jednak
miejsce jest zupełnie pozbawione istot żywych. Jednak był powód
dlaczego w pewnym momencie tylko my byliśmy na wodospadzie!!
W końcu jedyne wyjście
które nam wpada do głowy to przejść jakoś ponad bramą!!!!
Ania wpada jednak na
pomysł, że można przejść trzymając się bramy która z boku
zawieszona jest nad przepaścią. Trochę ryzykowne ale nie chcemy tu
zostać całą noc! Ania przechodzi trzymając się bramy kurczowo i
jest na drugiej stronie żywa i cała. Ja natomiast zauważam, że
brama jest dosyć wysoko zawieszona i przeciskam się pod nią.
Trochę się w niej zaklinowałam ale od czego ma się przyjaciół.
Anka chwyciła moje nogi i rysując moje plecy przeciągnęła mnie
pod przejściem.
Z większymi i mniejszymi
urazami jesteśmy po drugiej stronie parku!!!! Było Super:) Uśmiech
z naszych twarzy nie znikają!!!! Do czasu! Trzeba przecież jakoś
wrócić do Hotelu a to kawał drogi. Auta tu nie jeżdżą, ogólnie
jesteśmy dosłownie w czarnej du..pie!
Idziemy i próbujemy łapać
stopa. Na szczęście w Azji nie jest to wcale trudne. Zatrzymuje się
Toyota z wielka paką na którą po chwili wskakujemy. Uradowani
mkniemy ulicami, wspominając dzień i radując się przygodą która
trwa.
Wysiadamy przy targowisku,
głodni pędzimy kupić coś do jedzenia.
Mam ochotę na coś
słodkiego. Widzę Panią która robi jakieś placuszki z kremem i
„czymś”. Pachnie słodko i już wiem, że muszę tego spróbować.
Wygląda to smakowicie, więc wkładam do ust i jest dla mnie wielkim
zaskoczeniem, że to jest słodki, chrupki placek, z pysznym słodkim
kremem i.......RYBĄ!!!!!!!!!!!!!!!!
Ten dzień mogę śmiało
zaliczyć do najbardziej ciekawego pod względem odkryć
kulinarnych!!!
Zbieramy się do Hotelu.
Tracimy ochotę na jedzenie na dzisiaj! Za dużo wrażeń!.
W pokoju piekielnie duszno
i gorąco!!! Otwieramy piwo i wspominamy..... było cudownie jutro
będzie nowy, ciekawy dzień.... tylko trzeba przetrwać noc!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz