wtorek, 13 grudnia 2016

Tajlandia - Dzień Trzeci

Budzą mnie odgłosy sprzedawców którzy punktualnie od 6:00 rano, krzykiem zachęcają do zakupu kawy, herbaty, kurczaków i innych przysmaków.
Zamiast kupić od nich cokolwiek, wyobrażam sobie jak cierpią katusze w ramach kary za to, że zostałam tak brutalnie obudzona.
Próbuję przeczekać natarcie tuląc się do poduszki, ale głośne krzyki i nawoływania nie ustępują.
W końcu się poddaje i z przekleństwami na ustach wstaje z kuszetki. Idę się odświeżyć w naszej luksusowej toalecie.
Zauważam, że na ramionach pojawiły się już pierwsze sine otarcia od plecaka, a na udach dziwne, czerwone plamy z swędzącą wysypka.
Nie poświęcając długiego czasu na stan fizyczny mojego umęczonego ciała idę zobaczyć jak reszta ekipy przyjęła pobudkę.
A przyjęła ją chyba podobnie jak ja bo widzę , że Piotrek trzyma już dla mnie nalaną w kapsel wódkę jako porcja witamin z samego rana i lekarstwo na nerwy.
Czyżby poranek był, aż tak brutalny by od 6:00 pić ?
Nie ma to jak czysta, ciepła wódka na pusty żołądek.
Pokonuje silne odruchy wymiotne i zabieram się do przyjęcia leczniczej dawki alkoholu z rana.

Wódka i jej lecznicze właściwości na wakacjach, są znane w większości podróżujących osób.
Osobiście uważam, że to mit ale nie przeszkadza mi to profilaktycznie zażywać raz dziennie!
Cóż jeśli nie na żołądek to na poprawę humoru z pewnością pomaga:)
W końcu po tak rozpoczętym dniu nawet krzykliwi sprzedawcy zaczynają być sympatyczni i kupujemy dziwne mięsko na patyku.
Pełni nadziei, ze lekarstwo poranne uratuje nasze żołądki, wcinamy mięsko niepewnego pochodzenia i pakujemy nasze plecaki.

Wysiadamy na stacji w Surat Thani i nagle z czterech stron świata atakują nas Tajowie.
Otaczają nas w kółeczko, nie pozwalając na ucieczkę i nawzajem się przekrzykują.
Każdy z nich przekonuje nas, byśmy wybrali jego środek transportu, którym to zawiezie nas najtaniej i najszybciej do wybranego miejsca i celu.
Uparcie jeden po drugim pytają dokąd chcemy się dostać.
Zupełnie nie ogarniają, że my nie mamy bladego pojęcia gdzie....
Z tą samą upartością co oni, tłumaczymy im nasze podejście i po pewnym czasie rezygnują z kwaśna miną jeden po drugim.
Atak Tajów mobilizuje nas by zaplanować najbliższe godziny podróży.
Ogólnie każdy z nas ,w duszy marzy by się w końcu zanurzyć pod zimną wodę i spłukać z siebie nadmiar kurzu i potu.
Patrzymy na mapy i widzimy, ze najbliżej miejscowości w której jesteśmy, znajdują się wyspy takie jak Ko Samui, Phangan i Ko Phaluai.
Decydujemy, że płyniemy na jedną z nich.
Musimy się dostać do centrum Surat Thanii i dworzec.
Ignorujemy wszystkich naganiaczy i wybieramy transport autobusem.





Autobusy w Tajlandii to prawdziwa frajda dla europejczyka.
Kolorowe, malutki, bez klimatyzacji za to z wiatraczkami, drewnianymi podłogami i zdziwionymi, sympatycznymi Tajami.
Wsiadamy w czerwony autobus i cieszymy się samym byciem w tym czerwonym cudeńku.
Po pierwszym przystanku coraz bardziej jednak nurtuje nas pytanie gdzie my mamy wysiąść? Jakoś nikt z nas wcześniej nie zadał sobie tego jakże ważnego pytania.
Nikt w autobusie nie zna angielskiego, a tym bardziej polskiego, a my nie znamy Tajskiego.
Sytuacja robi się zabawna, bo cały autobus chce nam pomoc, ale nie potrafi.
Próbujemy się porozumiewać w języku ogólnoludzkim, czyli machamy rekami, robimy dziwne miny, próbując całym ciałem powiedzieć o co nam chodzi jednak prócz ogólnego rozbawienia nic nie zyskujemy.
Czyżbyśmy utknęli w autobusie i będziemy w nim jeździć cały dzień po Surat Thani?
Gdzie ten czerwony autobus nas zawiezie?
Robi się coraz bardziej tłoczno, a pozostali podróżujący,coraz mniej się nami przejmują jedynie w ich oczach maluje się ciekawość.
Wsiadają na szczęście dzieci z pobliskiej szkoły. Wszystkie w mundurkach, zadowolone i pewnie szczęśliwe, ze lekcje się skończyły. Nie spodziewają się, że widzę w nich naszą jedyną możliwość opuszczenia czerwonego autobusu przed zmierzchem :)
Tak to nasza szansa! Od razu atakuję niczego nieświadome dzieci, licząc, ze w szkole z pewnością mają angielski a wychowanie nie pozwoli im zostawić nas biednych turystów w pułapce jakim stał się czerwony autobus.
Od razu łapię kontakt z dziewczynką o pięknym imieniu : ชัชชนก
Śliczne imię prawda?
ชัชชนก zaszokowana moim „psim” spojrzeniem i prośbą o pomoc wyjmuję smartphona i powoli zaczynam wierzyć, że kiedyś opuszczę czerwony autobus.
Jej angielski nie jest idealny ale JEST!!!! Co nie może powiedzieć, tłumaczy na telefonie i już wiemy, że ona nie wie gdzie mamy wysiąść :)
Super, wiemy, ze nadal nic nie wiemy:) Ale już jej nie odpuszczam, bo jest dla nas ostatnia deska ratunku!.
W końcu ชัชชนก zaczyna za nas pytać innych podróżujących co i jak.
Znów cały autobus skupia na nas swoją uwagę i każdy bierze udział w rozmowie o naszej najbliższej przyszłości.
ชัชชนก przekazuję nam informację, ze Pani/Pan ( nie potrafię określić płci) która zajmuje się kasowaniem za bilet, powie nam gdzie mamy wysiąść. Uff! Znów się udało!
Dalej już podróżuje się fantastycznie,ชัชชนก opowiada nam o swoim Królu, ludzie robią sobie fotki z nami i mam pierwsza przyjaciółkę na wyjeździe z która do tej pory utrzymuje kontakt:) Choć do tej pory nie potrafię wypowiedzieć jej imienia do końca życia zostanie w moich wspomnieniach.

ชัชชนก wysiada i zostawia nas w dobrych rękach Pani/Pana która wskaże nam miejsce w którym opuścimy czerwony autobusik.
Zatrzymujemy się na dworcu gdzie wszyscy wysiadają i zostajemy tylko my!!!!
To koniec trasy czerwonego autobusika.
Hmmm co jest grane???? Wysiadam ale Pan/Pani za rękę wciąga mnie z powrotem do autobusu... próbuje tłumaczyć, ze chciałam jedynie zapalić ale Pan/Pani usilnie pokazuje mi, ze mam wejść do pustego autobusu.
Nie spieram się dłużej, wsiadam i tylko czekam co się stanie dalej. Gorzej być nie powinno.
Autobus tylko z nami zmienia kurs i podwozi nas pod kasy, gdzie możemy kupić bilety na prom.
Tego jeszcze nie było! Właśnie dlatego uwielbiam podróże, tyle niezwykłych przygód, wręcz zaskakujących nas spotyka.
Który autobus w Polsce zmieniłby kurs by zawieźć zagubionego turystę pod kasy biletowe???? O nie tego w Polsce nie da się przeżyć!

Tak skupiliśmy się na byciu w czerwonym autobusie, że nadal nie wiemy na którą wyspę chcemy się udać????
Staję zatem przy okienku i z promiennym uśmiechem pytam Panią:
  • Na której wyspie jest najładniej???
  • Ko Samui – odpowiada Pani
  • To poproszę trzy bilety na Ko Samui na pierwszy możliwy prom.

I tak właśnie planuje się podróż! Piotrek i Anka chyba się już oswajają z moim organizowaniem podróży i tylko się uśmiechają nie komentując:)

Jesteśmy już tak zmęczeni i tak bardzo chcemy odpocząć, że rezerwujemy sobie Hotel na Ko Samui by nie tracić resztek energii na szukanie spania. Jest to hotel po prostu najtańszy na liście, nawet nie czytamy opisu. Jest dach nad głową to wystarczy.

Na dworze robi się gorąco, jest koło południa i zaczynamy opadać z energii.
Na szczęście prom przypływa o czasie. W dolnej części promu pod dachem nie da się wytrzymać.
Jest tam jak w piekarniku. Sufit zrobiony jest z blachy, zero przewiewu więc nie ma mowy byśmy tam przetrwali żywi 2 godzinną podróż.


Górny pokład ma co prawda świeże powietrze, ale też nie ma ani ławek, ani dachu chroniącego od słońca. Na szczęście znajdujemy skrawek cienia i rozkładamy się z plecakami skupieni na 2 metrach kwadratowych cienia! Obok naszego promu pływają delfiny co nas raduję. Widzimy też, że ten piękny kraj niestety nie dba o środowisko i w turkusowej wodzie pływaka plastikowe butelki i inne odpady, a z kominów promu wydobywa się gęsty, czarny dym. Przykre to jest, mam nadzieję, że kiedyś ludzie się obudzą i zaczną szanować planetę która nas karmi. Myślę, że dopiero jak uschnie ostatnia roślina, zabijemy ostatnie zwierze, zrozumiemy, że pieniędzmi nie możemy się najeść.
Płyniemy i marzymy by było troszkę, troszeczkę chłodniej. Przestaje już powoli cieszyć się widokiem a zaczynam marzyć o zimnej Polsce!!!
W końcu wpółprzytomni dopływamy na miejsce.
Nie damy się naciągnąć taksówkarzom i od razu korzystamy z songthaewa.
Kto nie wie to już tłumacze co to jest za środek transportu...jest to autko z paka z tyłu dla około 8 osób, choć i 12 pewnie by się upchało!
Ogólnie w Tajlandii, nikt nie interesuje się bezpieczeństwem ludzi, więc sama paka nie jest niczym zabezpieczona.
Można zatem,wyskoczyć z niej w dowolnym momencie, w sposób zaplanowany lub niezaplanowany również.



Jedziemy do Hotelu, który będzie dla nas niespodzianką. Nauczeni przykładem pociągu marzeń, nie snujemy już fantazji na temat luksusów, których w nim doświadczymy. Pan kierowca nie wie gdzie ten Hotel jest. Dobrze to wcale nie wróży. Świadczy to raczej o tym, że normalni turyści go unikają jako niegodny spędzenia w nim wymarzonego urlopu. Hmmmm ciekawe dlaczego drodzy czytelnicy???
Szukamy razem z kierowcą Hotelu o którym nikt nie widział i nic nie słyszał.
W końcu docieramy na miejsce do naszego Hotelu, gdzie mamy zamiar wypocząć i się UMYĆ! Zaczynamy marzyć już o bardzo prostych rzeczach.

Hotel robi wrażenie bardzo pozytywne, cisza i zieleń, małe domki rozmieszczone wzdłuż alejki.
Serio nie ma się czego czepnąć! No ok...nie jest to Resort z basenem i atrakcjami, ale na nasze wymagania to i tak więcej niż potrzebujemy.
W recepcji wita nas uśmiechnięta od ucha do ucha Pani. Odpowiada na wszystkie pytania i jest przesympatyczna. Czego Hotel nie ma w standardzie to ta miła Pani rekompensuje:)
Wchodzimy do pokoju i już wiemy, że będzie w nim gorąco....piekielnie gorąco.
To takie piekiełko na ziemi. Robimy przeciąg choć wiemy, że tym samym wpuszczamy robactwa do pokoju. Wole mieć tlen z robakami, niż brak robaków i brak tlenu.
Kąpiel!!! Jest nawet ciepła woda, ale kto by w tej sytuacji korzystał z ciepłej wody??!! Ok Anka!!!
Anka jest odporna chyba na te mordercze temperatury i potrafi nawet spać w śpiworze kiedy ja stoję przyklejona do otwartej lodówki by mieć namiastkę klimatyzacji. Szacun dla niej!





Po szybkiej zimnej dla mnie i ciepłej dla Anki kąpieli idziemy na upragnioną plażę.
Miasto w którym jesteśmy jest położone przy plaży Lamai. Jest to typowo turystyczna miejscowość gdzie nawet znajdziemy MC Donaldsa.
Plaża jest przepiękna, szeroka, z białym piaskiem który łączy się z turkusem morza. Palmy i różne drzewa z pięknymi kwiatami, oddzielają ją od miasteczka.
Rozglądamy się, rzucamy ręczniki i biegniemy do upragnionej wody by przyniosła ukojenie!
Biegniemy i biegniemy i....cholercia ta woda nie przynosi ukojenia! Jest tak samo ciepła jak powietrze. Nic to! Nie ważne! Jesteśmy w Tajlandii, w morzu turkusowym jak z okładki i nic nie może zepsuć nam humoru!





Chlapiemy się w wodzie podziwiając otoczenie.
Przepiękna paleta barw, cudne skały okalające plaże i ten turkus morza połączony z białym piaskiem i zielenią Palm.
Czuje się jakbym znalazła się w Raju...może i jestem w Raju, takim moim miejscu na ziemi:)
Gdy nacieszyliśmy się już troszkę morzem, piachem i widokami, wyruszyliśmy na spacer wzdłuż plaży. Doszliśmy aż do skał znanych w przewodnikach jako Dziadek i Babka:)
Czemu??? Zobaczcie zdjęcia i sami oceńcie.





Przy tych skałach zastaje nas przepiękne widowisko jakim jest zachód słońca.
Siadamy na skałach, otwieramy piwo i prawie w ciszy obserwujemy spektakl jaki matka natura nam przygotowała. 
Słońce powoli zmienia barwy od złotej po krwistą czerwień i niknie gdzieś za górami dając nam możliwość poczucia się w właściwym miejscu i czasie.....
Czas się zatrzymał, nigdzie nie pędzimy. 
Jesteśmy po prostu w cudnym miejscu, razem i obserwujemy jeden z najpiękniejszych zachodów jakie widziałam w życiu! 
Czasem trzeba się tak zatrzymać, przestać pędzić, po prostu żyć tu i teraz....



1 komentarz: