Budzą
mnie odgłosy sprzedawców którzy punktualnie od 6:00 rano,
krzykiem zachęcają do zakupu kawy, herbaty, kurczaków i innych
przysmaków.
Zamiast
kupić od nich cokolwiek, wyobrażam sobie jak cierpią katusze w
ramach kary za to, że zostałam tak brutalnie obudzona.
Próbuję
przeczekać natarcie tuląc się do poduszki, ale głośne krzyki i
nawoływania nie ustępują.
W
końcu się poddaje i z przekleństwami na ustach wstaje z kuszetki.
Idę się odświeżyć w naszej luksusowej toalecie.
Zauważam,
że na ramionach pojawiły się już pierwsze sine otarcia od
plecaka, a na udach dziwne, czerwone plamy z swędzącą wysypka.
Nie
poświęcając długiego czasu na stan fizyczny mojego umęczonego
ciała idę zobaczyć jak reszta ekipy przyjęła pobudkę.
A
przyjęła ją chyba podobnie jak ja bo widzę , że Piotrek trzyma
już dla mnie nalaną w kapsel wódkę jako porcja witamin z samego
rana i lekarstwo na nerwy.
Czyżby
poranek był, aż tak brutalny by od 6:00 pić ?
Nie
ma to jak czysta, ciepła wódka na pusty żołądek.
Pokonuje
silne odruchy wymiotne i zabieram się do przyjęcia leczniczej dawki
alkoholu z rana.
Wódka
i jej lecznicze właściwości na wakacjach, są znane w większości
podróżujących osób.
Osobiście
uważam, że to mit ale nie przeszkadza mi to profilaktycznie zażywać
raz dziennie!
Cóż
jeśli nie na żołądek to na poprawę humoru z pewnością pomaga:)
W
końcu po tak rozpoczętym dniu nawet krzykliwi sprzedawcy zaczynają
być sympatyczni i kupujemy dziwne mięsko na patyku.
Pełni
nadziei, ze lekarstwo poranne uratuje nasze żołądki, wcinamy
mięsko niepewnego pochodzenia i pakujemy nasze plecaki.
Wysiadamy
na stacji w Surat Thani i nagle z czterech stron świata atakują nas
Tajowie.
Otaczają
nas w kółeczko, nie pozwalając na ucieczkę i nawzajem się
przekrzykują.
Każdy
z nich przekonuje nas, byśmy wybrali jego środek transportu, którym
to zawiezie nas najtaniej i najszybciej do wybranego miejsca i celu.
Uparcie
jeden po drugim pytają dokąd chcemy się dostać.
Zupełnie
nie ogarniają, że my nie mamy bladego pojęcia gdzie....
Z
tą samą upartością co oni, tłumaczymy im nasze podejście i po
pewnym czasie rezygnują z kwaśna miną jeden po drugim.
Atak
Tajów mobilizuje nas by zaplanować najbliższe godziny podróży.
Ogólnie
każdy z nas ,w duszy marzy by się w końcu zanurzyć pod zimną
wodę i spłukać z siebie nadmiar kurzu i potu.
Patrzymy
na mapy i widzimy, ze najbliżej miejscowości w której jesteśmy,
znajdują się wyspy takie jak Ko Samui, Phangan i Ko Phaluai.
Decydujemy,
że płyniemy na jedną z nich.
Musimy
się dostać do centrum Surat Thanii i dworzec.
Ignorujemy
wszystkich naganiaczy i wybieramy transport autobusem.
Autobusy
w Tajlandii to prawdziwa frajda dla europejczyka.
Kolorowe,
malutki, bez klimatyzacji za to z wiatraczkami, drewnianymi podłogami
i zdziwionymi, sympatycznymi Tajami.
Wsiadamy
w czerwony autobus i cieszymy się samym byciem w tym czerwonym
cudeńku.
Po
pierwszym przystanku coraz bardziej jednak nurtuje nas pytanie gdzie
my mamy wysiąść? Jakoś nikt z nas wcześniej nie zadał sobie
tego jakże ważnego pytania.
Nikt
w autobusie nie zna angielskiego, a tym bardziej polskiego, a my nie
znamy Tajskiego.
Sytuacja
robi się zabawna, bo cały autobus chce nam pomoc, ale nie potrafi.
Próbujemy
się porozumiewać w języku ogólnoludzkim, czyli machamy rekami,
robimy dziwne miny, próbując całym ciałem powiedzieć o co nam
chodzi jednak prócz ogólnego rozbawienia nic nie zyskujemy.
Czyżbyśmy
utknęli w autobusie i będziemy w nim jeździć cały dzień po
Surat Thani?
Gdzie
ten czerwony autobus nas zawiezie?
Robi
się coraz bardziej tłoczno, a pozostali podróżujący,coraz mniej
się nami przejmują jedynie w ich oczach maluje się ciekawość.
Wsiadają
na szczęście dzieci z pobliskiej szkoły. Wszystkie w mundurkach,
zadowolone i pewnie szczęśliwe, ze lekcje się skończyły. Nie
spodziewają się, że widzę w nich naszą jedyną możliwość
opuszczenia czerwonego autobusu przed zmierzchem :)
Tak
to nasza szansa! Od razu atakuję niczego nieświadome dzieci,
licząc, ze w szkole z pewnością mają angielski a wychowanie nie
pozwoli im zostawić nas biednych turystów w pułapce jakim stał
się czerwony autobus.
Od
razu łapię kontakt z dziewczynką o pięknym imieniu : ชัชชนก
Śliczne
imię prawda?
ชัชชนก
zaszokowana
moim „psim” spojrzeniem i prośbą o pomoc wyjmuję smartphona i
powoli zaczynam wierzyć, że kiedyś opuszczę czerwony autobus.
Jej
angielski nie jest idealny ale JEST!!!! Co nie może powiedzieć,
tłumaczy na telefonie i już wiemy, że ona nie wie gdzie mamy
wysiąść :)
Super,
wiemy, ze nadal nic nie wiemy:) Ale już jej nie odpuszczam, bo jest
dla nas ostatnia deska ratunku!.
W
końcu ชัชชนก
zaczyna
za nas pytać innych podróżujących co i jak.
Znów
cały autobus skupia na nas swoją uwagę i każdy bierze udział w
rozmowie o naszej najbliższej przyszłości.
ชัชชนก
przekazuję
nam informację, ze Pani/Pan ( nie potrafię określić płci) która
zajmuje się kasowaniem za bilet, powie nam gdzie mamy wysiąść.
Uff! Znów się udało!
Dalej
już podróżuje się fantastycznie,ชัชชนก
opowiada
nam o swoim Królu, ludzie robią sobie fotki z nami i mam pierwsza
przyjaciółkę na wyjeździe z która do tej pory utrzymuje
kontakt:) Choć do tej pory nie potrafię wypowiedzieć jej imienia
do końca życia zostanie w moich wspomnieniach.
ชัชชนก
wysiada
i zostawia nas w dobrych rękach Pani/Pana która wskaże nam miejsce
w którym opuścimy czerwony autobusik.
Zatrzymujemy
się na dworcu gdzie wszyscy wysiadają i zostajemy tylko my!!!!
To
koniec trasy czerwonego autobusika.
Hmmm
co jest grane???? Wysiadam ale Pan/Pani za rękę wciąga mnie z
powrotem do autobusu... próbuje tłumaczyć, ze chciałam jedynie
zapalić ale Pan/Pani usilnie pokazuje mi, ze mam wejść do pustego
autobusu.
Nie
spieram się dłużej, wsiadam i tylko czekam co się stanie dalej.
Gorzej być nie powinno.
Autobus
tylko z nami zmienia kurs i podwozi nas pod kasy, gdzie możemy kupić
bilety na prom.
Tego
jeszcze nie było! Właśnie dlatego uwielbiam podróże, tyle
niezwykłych przygód, wręcz zaskakujących nas spotyka.
Który
autobus w Polsce zmieniłby kurs by zawieźć zagubionego turystę
pod kasy biletowe???? O nie tego w Polsce nie da się przeżyć!
Tak
skupiliśmy się na byciu w czerwonym autobusie, że nadal nie wiemy
na którą wyspę chcemy się udać????
Staję
zatem przy okienku i z promiennym uśmiechem pytam Panią:
- Na której wyspie jest najładniej???
- Ko Samui – odpowiada Pani
- To poproszę trzy bilety na Ko Samui na pierwszy możliwy prom.
I
tak właśnie planuje się podróż! Piotrek i Anka chyba się
już oswajają z moim organizowaniem podróży i tylko się
uśmiechają nie komentując:)
Jesteśmy
już tak zmęczeni i tak bardzo chcemy odpocząć, że rezerwujemy
sobie Hotel na Ko Samui by nie tracić resztek energii na szukanie
spania. Jest to hotel po prostu najtańszy na liście, nawet nie
czytamy opisu. Jest dach nad głową to wystarczy.
Na dworze robi się gorąco, jest koło południa i zaczynamy opadać z
energii.
Na
szczęście prom przypływa o czasie. W dolnej części promu pod
dachem nie da się wytrzymać.
Jest
tam jak w piekarniku. Sufit zrobiony jest z blachy, zero przewiewu
więc nie ma mowy byśmy tam przetrwali żywi 2 godzinną podróż.
Górny
pokład ma co prawda świeże powietrze, ale też nie ma ani ławek,
ani dachu chroniącego od słońca. Na szczęście znajdujemy skrawek
cienia i rozkładamy się z plecakami skupieni na 2 metrach
kwadratowych cienia! Obok naszego promu pływają delfiny co nas
raduję. Widzimy też, że ten piękny kraj niestety nie dba o
środowisko i w turkusowej wodzie pływaka plastikowe butelki i inne
odpady, a z kominów promu wydobywa się gęsty, czarny dym. Przykre
to jest, mam nadzieję, że kiedyś ludzie się obudzą i zaczną
szanować planetę która nas karmi. Myślę, że dopiero jak uschnie
ostatnia roślina, zabijemy ostatnie zwierze, zrozumiemy, że
pieniędzmi nie możemy się najeść.
Płyniemy
i marzymy by było troszkę, troszeczkę chłodniej. Przestaje już
powoli cieszyć się widokiem a zaczynam marzyć o zimnej Polsce!!!
W
końcu wpółprzytomni dopływamy na miejsce.
Nie
damy się naciągnąć taksówkarzom i od razu korzystamy z
songthaewa.
Kto
nie wie to już tłumacze co to jest za środek transportu...jest to
autko z paka z tyłu dla około 8 osób, choć i 12 pewnie by się
upchało!
Ogólnie
w Tajlandii, nikt nie interesuje się bezpieczeństwem ludzi, więc
sama paka nie jest niczym zabezpieczona.
Można
zatem,wyskoczyć z niej w dowolnym momencie, w sposób zaplanowany
lub niezaplanowany również.
Jedziemy
do Hotelu, który będzie dla nas niespodzianką. Nauczeni przykładem
pociągu marzeń, nie snujemy już fantazji na temat luksusów,
których w nim doświadczymy. Pan kierowca nie wie gdzie ten Hotel
jest. Dobrze to wcale nie wróży. Świadczy to raczej o tym, że
normalni turyści go unikają jako niegodny spędzenia w nim
wymarzonego urlopu. Hmmmm ciekawe dlaczego drodzy czytelnicy???
Szukamy
razem z kierowcą Hotelu o którym nikt nie widział i nic nie
słyszał.
W
końcu docieramy na miejsce do naszego Hotelu, gdzie mamy zamiar
wypocząć i się UMYĆ! Zaczynamy marzyć już o bardzo prostych
rzeczach.
Hotel
robi wrażenie bardzo pozytywne, cisza i zieleń, małe domki
rozmieszczone wzdłuż alejki.
Serio
nie ma się czego czepnąć! No ok...nie jest to Resort z basenem i
atrakcjami, ale na nasze wymagania to i tak więcej niż
potrzebujemy.
W
recepcji wita nas uśmiechnięta od ucha do ucha Pani. Odpowiada na
wszystkie pytania i jest przesympatyczna. Czego Hotel nie ma w
standardzie to ta miła Pani rekompensuje:)
Wchodzimy
do pokoju i już wiemy, że będzie w nim gorąco....piekielnie
gorąco.
To
takie piekiełko na ziemi. Robimy przeciąg choć wiemy, że tym
samym wpuszczamy robactwa do pokoju. Wole mieć tlen z robakami, niż
brak robaków i brak tlenu.
Kąpiel!!!
Jest nawet ciepła woda, ale kto by w tej sytuacji korzystał z
ciepłej wody??!! Ok Anka!!!
Anka jest odporna chyba na te mordercze temperatury i potrafi nawet spać
w śpiworze kiedy ja stoję przyklejona do otwartej lodówki by mieć
namiastkę klimatyzacji. Szacun dla niej!
Po
szybkiej zimnej dla mnie i ciepłej dla Anki kąpieli idziemy na
upragnioną plażę.
Miasto
w którym jesteśmy jest położone przy plaży Lamai. Jest to typowo
turystyczna miejscowość gdzie nawet znajdziemy MC Donaldsa.
Plaża
jest przepiękna, szeroka, z białym piaskiem który łączy się z
turkusem morza. Palmy i różne drzewa z pięknymi kwiatami,
oddzielają ją od miasteczka.
Rozglądamy
się, rzucamy ręczniki i biegniemy do upragnionej wody by przyniosła
ukojenie!
Biegniemy
i biegniemy i....cholercia ta woda nie przynosi ukojenia! Jest tak
samo ciepła jak powietrze. Nic to! Nie ważne! Jesteśmy w
Tajlandii, w morzu turkusowym jak z okładki i nic nie może zepsuć
nam humoru!
Chlapiemy
się w wodzie podziwiając otoczenie.
Przepiękna
paleta barw, cudne skały okalające plaże i ten turkus morza
połączony z białym piaskiem i zielenią Palm.
Czuje
się jakbym znalazła się w Raju...może i jestem w Raju, takim moim
miejscu na ziemi:)
Gdy
nacieszyliśmy się już troszkę morzem, piachem i widokami,
wyruszyliśmy na spacer wzdłuż plaży. Doszliśmy aż do skał
znanych w przewodnikach jako Dziadek i Babka:)
Czemu???
Zobaczcie zdjęcia i sami oceńcie.
Przy
tych skałach zastaje nas przepiękne widowisko jakim jest zachód
słońca.
Siadamy
na skałach, otwieramy piwo i prawie w ciszy obserwujemy spektakl
jaki matka natura nam przygotowała.
Słońce powoli zmienia barwy od
złotej po krwistą czerwień i niknie gdzieś za górami dając nam
możliwość poczucia się w właściwym miejscu i czasie.....
Czas
się zatrzymał, nigdzie nie pędzimy.
Jesteśmy po prostu w cudnym
miejscu, razem i obserwujemy jeden z najpiękniejszych zachodów
jakie widziałam w życiu!
Czasem trzeba się tak zatrzymać,
przestać pędzić, po prostu żyć tu i teraz....
Super! Tak trzymaj!
OdpowiedzUsuń